W 1969 roku Czesław Niemen nagrał Sen o Warszawie. Artysta zaklął w nim „nadwiślański świt” i swoje „kolorowe sny.” Dziesięć lat później inny wielki artysta wyśnił swój „Sen o Warszawie.” Nie było w nim nadwiślańskiego świtu, ani kolorowych snów, była za to sroga zima, ślady po kulach na murach budynków i stachanowski wysiłek czarnych od węgla mężczyzn.
Tym artystą był David Bowie. W 1976 roku w drodze z Berlina Zachodniego do Moskwy pociąg, którym jechał razem z Iggy Pop’em zatrzymał się na stacji kolejowej Dworzec Gdański w stolicy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Powodem była usterka. Mechanikom kolejowym zajęło kilka godzin by ją naprawić.
Czytaj: Sex Pistols to dzieło KGB – twierdzi emerytowany oficer KGB
W tym czasie, 29-letni „chłopak z Brixton” (dzielnica Londynu, z której pochodził Bowie przyp. red.) udał się na spacer po Żoliborzu. Po młodości spędzonej w stolicy Anglii i dorosłości spędzonej w – jak sam to ujął „światowej stolicy kokainy”, czyli Los Angeles, Warszawa wywarła na muzyku niezatarte wrażenie. Oto miał przed sobą stolicę upadłego kraju, który po latach zmagania z najeźdźcami, ostatecznie znalazł się na łasce sowieckiej Moskwy.
Warszawa Davida Bowiego to miasto totalnie inne od wszystkich, które widział do tej pory. W tym przypadku pozwolimy sobie na odniesienie się do poety Andrzeja Sosnowskiego. W jego poezji Warszawa przypomina takie miasto, jakim widział je Bowie. To mroczne i udręczone miejsce z tlącym się gdzieś w środku, pragnieniem wolności. To dzieci bawiące się w berka na podwórkach, które trzydzieści lat wcześniej były niemymi świadkami walk partyzantów z Niemcami. To kredowe rysunki na oszpeconych kulami murach, szarość i beznadzieja.
Podczas swojego spaceru po Żoliborzu, Bowie dotarł na Plac Komuny Paryskiej (obecnie Plac Wilsona) i znalazł tam sklep z płytami. Odwiedziny w sklepie zaowocowały kupnem kilku winyli zespołu Śląsk, na których znajdował się między innymi utwór „Helokanie”
W tym samym roku Bowie udał się do Paryża, by wziąć udział w sporze sądowym mającym rozwiązać jego współpracę z byłym menedżerem. Zanim wyjechał, poprosił Briana Eno, z którym współpracował nad albumem Low będącym pierwszym z tzw. „Berlin Trilogy” o to, aby skomponował „spokojny, emocjonalny utwór, z niemal religijną nutką w sobie”.
Pewnego dnia, Eno usłyszał 4-letniego syna Tony’ego Visconti – współproducenta albumu – jak odgrywa na pianinie trzy powtarzające się dźwięki – A, B i C. Eno usiadł przy pianinie obok dziecka i zaczęli grać razem prostą melodię. Stała się ona fundamentem dla utworu, który według wielu opinii jest najlepszym na płycie.
Po powrocie z Paryża Eno zaprezentował Bowie’mu efekt pracy z użyciem syntezatorów nad nieskomplikowaną melodią. Bez cienia zwłoki muzyk zaczął pisać tekst do piosenki. Skończył go po zaledwie dziesięciu minutach, a następnie zamknął się w kabinie, poprosił o podkład oraz nałożenie efektu reverb na mikrofon i zaśpiewał:
Sula vie dilejo
Solo vie milejo
Cheli venco deho (x2)
Malio
Helibo seyoman
Cheli venco raero
Malio, malio
W stworzonym przez siebie języku ujął tę zimną i cierpiącą przestrzeń w sobie, którą można nazwać jego osobistą „Warszawą.” Bowie później tłumaczył, że w utworze pragnął zawrzeć drzemiące w każdym człowieku głębokie pragnienie wolności. Uznał, że to właśnie „Warszawa” doskonale oddaje charakter tego utworu i tak też postanowił go zatytułować.
Autor: Michał Maciejewski/MiP
Fot. Tommy Conwell/lic. CC-BY SA 3.0